Blog

Strona główna Blog Lepiej razem czy osobno?

23 stycznia 2025

Lepiej razem czy osobno?

Artykuł

Co lepiej sprzyja naszej naturze i potrzebom - bycie samemu czy bycie w związku? Czy słusznie boimy się samotności, a może przeceniamy wartość relacji?

Co lepiej sprzyja naszej naturze i potrzebom - bycie samemu czy bycie w związku? Czy jedno wyklucza drugie? Czy słusznie boimy się samotności, a może przeceniamy wartość relacji?

Proponuję na początek króciutki quiz. Ten uznawany za jednego z najwybitniejszych i najbardziej charyzmatycznych wokalistów w historii muzyki nagrał takie utwory, jak Let’s Turn It On, My Love Is Dangerous, Man Made Paradise czy Your Kind Of Lover. Czy już wiecie o kogo chodzi? Podejrzewam, że niekoniecznie, więc podrzucam kolejną podpowiedź. Wszystkie powyższe piosenki pochodzą z albumu Mr. Bad Guy, który wydano w 1985 roku. Dalej nic? Wcale mnie to nie dziwi. Pora na ostatnią wskazówkę: ten sam artysta śpiewał We Will Rock You, Bohemian Rhapsody i I Want To Break Free. Teraz wszystko powinno być już jasne. Tak, to Freddie Mercury. Wymienione w drugim zdaniu tytuły pochodzą z jego solowej płyty, która sprzedała się w kilkunastokrotnie mniejszej liczbie egzemplarzy niż najsłynniejsze wydawnictwa grupy Queen i nie podbiła w rezultacie list przebojów.

Mercury, korzystając z chwilowej przerwy w funkcjonowaniu macierzystego zespołu, zdecydował się na realizowanie własnych ambicji i wizji muzycznych, choć nie zagwarantowało mu to ani komercyjnego, ani artystycznego sukcesu. W historii muzyki było wielu wokalistów, którzy indywidualnie nie osiągnęli już tyle, co tworząc w zespole. Z drugiej strony jednak, co obrazują nam kariery m.in. Erica Claptona, Robbiego Williamsa, Michaela Jacksona, Beyonce czy Harry’ego Stylesa, czasami postawienie na siebie i odłączenie się od grupy skutkuje wzrostem popularności i otwiera nie dziesiątki, a setki drzwi. Solo czy razem? W show-biznesie nie ma jednego, słusznego i obowiązkowego modelu. Podobnie w codziennym życiu. Co zatem lepiej sprzyja naszej naturze, poczuciu bezpieczeństwa, chęci rozwoju i samorealizacji – świadomie wybrana samotność czy bycie w związku? Czy jedno wyklucza drugie i odwrotnie? Lepiej samemu decydować o brzmieniu swojego życia czy więcej korzyści daje wspólne komponowanie i dostrajanie się do siebie nawzajem? Odpowiadając na te pytania, posłużę się ulubionym powiedzeniem psychologów: to zależy.

W ewolucji nie ma miejsca na samotność

Już w starożytności, za sprawą Arystotelesa czy Cycero, ugruntowała się teza mówiąca o tym, że człowiek jest zwierzęciem społecznym. Z natury dąży do budowania wspólnot, bo tylko w ten sposób może osiągnąć pełnię swojego potencjału. W kolejnych stuleciach konsekwentnie rozwijano tę myśl, która stała się przedmiotem zainteresowania wielu współczesnych badaczy. Antropolog Robin Dunbar sformułował hipotezę „mózgu społecznego”, twierdząc, że rozwój tego kluczowego w naszym organizmie organu jest uzależniony od zarządzania skomplikowanymi relacjami społecznymi. Bez interakcji nie ma ewolucji. To łączenie się w pary, a następnie w grupy zapewniało prehistorycznym ludziom dostęp do zapasów, ochronę przed drapieżnikami oraz możliwość współpracy przy polowaniach i wychowywaniu potomstwa.

John Bowlby, twórca teorii przywiązania, podkreślał z kolei, że potrzeba bliskości jest biologicznie zakorzeniona w człowieku. Przywiązanie do opiekuna w dzieciństwie miało kluczowe znaczenie dla przetrwania, a brak tej relacji stanowił zagrożenie. W dorosłości podobne mechanizmy ewoluowały, aby wspierać tworzenie więzi społecznych i romantycznych, które również przyczyniały się do ochrony i stabilizacji. Zgodnie z teorią Bowlby’ego samotność tożsama jest z brakiem bezpiecznego przywiązania, co w rezultacie prowadzi do poczucia zagrożenia i dyskomfortu. O samotności jako odcięciu się od mechanizmów wspólnotowych, takich jak podział pracy czy rytuały, pisał w swojej teorii biokulturowej Michael Tomasello. Według niego współpraca i dzielenie się zapasami były kluczowe dla przetrwania, zaś mechanizmy społeczne, takie jak empatia czy wzajemność, wykształciły się w procesie ewolucji, by wzmocnić międzyludzkie więzi i kooperację.

Jednym z naukowców, który badaniu samotności poświęcił najwięcej czasu, jest John Cacioppo. Sformułował on ewolucyjną teorię samotności, w myśl której samotność aktywuje obszary mózgu odpowiadające za ból. W dużym uproszczeniu: samotność, według Cacioppo, boli. A co robimy, gdy odczuwamy ból? Szukamy sposobów, by go uśmierzyć. Osoby samotne również podejmują takie próby poprzez ponowne nawiązanie kontaktów społecznych (choć nie zawsze to się udaje i tworzy się w ten sposób błędne koło). W czasach prehistorycznych było to niezbędne do przetrwania, gdyż samotność w tak niebezpiecznym i nieprzewidywalnym środowisku oznaczała śmierć. Właściwie wszystkie ewolucyjne teorie sprowadzają się do jednego wniosku: życie w pojedynkę po prostu się nie opłacało oraz nie dawało żadnych korzyści i szans na rozwój czy choćby egzystencję. Gdyby setki tysięcy lat temu każdy homo sapiens siedział we własnej jaskini i stronił od towarzystwa, dziś o gatunku ludzkim w ogóle byśmy nie rozmawiali.

Solo jest nieswojo. W duecie gramy dłużej

W początkach ludzkości łączenie się w pary determinowane było głównie biologią – potrzebą spłodzenia potomstwa i powiększenia grupy. Czy było wówczas miejsce na uczuciowość i romantyzm? Znajdowane na terenie archeologicznych wykopalisk ozdoby i biżuteria, a także „małżeńskie” groby dwojga zmarłych sugerują, że raczej tak, aczkolwiek trudno ówczesnym relacjom przypisać dzisiejsze znaczenie. Obecnie chęć posiadania dzieci nadal skłania nas do poszukiwania partnera bądź partnerki oraz tworzenia związków, ale nie jest to już jedyny argument za tym, by angażować się w relacje z drugą osobą. Pragniemy miłości i fizycznego kontaktu, lecz również porozumienia i wsparcia na wielu różnych płaszczyznach. Krótko mówiąc, nasze potrzeby i oczekiwania dotyczące bycia z kimś wyewoluowały i namnożyły się na przestrzeni tysiącleci. Niektóre biologiczne aspekty partnerstwa w ogóle się jednak nie zdezaktualizowały, choć wiemy o nich od stosunkowo niedawna.

Dopiero bowiem przeprowadzone w ostatnich dekadach badania i eksperymenty naukowe dowiodły, że bycie w związku znacząco wpływa na funkcjonowanie całego organizmu. Carlos Alviar ze współpracownikami przeanalizował dane ponad 3,5 miliona pacjentów. U osób będących w związkach zaobserwowano niższe ryzyko nadciśnienia, cukrzycy i chorób wieńcowych niż u samotnych, owdowiałych czy rozwiedzionych. Bycie w związku obniża ponadto poziom kortyzolu, czyli hormonu stresu. W eksperymencie Daria Maestripiriego uczestników poddano stresującemu zadaniu. Wszyscy mieli publicznie wygłosić mowę. Osoby w związkach miały niższy poziom kortyzolu – zarówno przed wystąpieniem, jak i w jego trakcie. W badaniu Jamesa Coana z kolei kobiety były podłączone do urządzenia, które aplikowało niewielki impuls elektryczny. Panie trzymające partnerów za rękę odczuwały mniejszy ból i miały niższą aktywność w obszarach mózgu związanych ze stresem. 

Mając u boku partnera lub partnerkę nie tylko mniej się denerwujemy i odczuwamy mniejszy niepokój, ale także lepiej śpimy. Wendy Troxel z Uniwersytetu w Pittsburghu monitorowała jakość snu śpiących samotnie i tych, którzy dzielili łóżko z ukochaną osobą. Uczestnicy z drugiej grupy zgłaszali lepszą jakość snu, rzadziej budzili się w nocy, a rankiem mieli więcej energii. Nie wiadomo, czy każda z par spała pod jedną kołdrą i czy nie było wśród nich osób chrapiących, bo – jak wielu z nas pewnie wie z doświadczenia – są to czynniki, które nawet w szczęśliwym i zgodnym związku niekoniecznie wpływają na lepszy sen. Ci, którzy budzą się odkryci w środku nocy lub muszą zatykać uszy poduszką, mogliby polemizować z wynikami powyższego eksperymentu. Trudno natomiast polemizować z rezultatami uzyskanymi przez Julianne Holt-Lunstad, która badała zależności pomiędzy relacjami społecznymi a długością życia. Osoby będące w związkach miały o 50 procent większe szanse na dłuższe życie w porównaniu do osób samotnych. Powodem tych różnic nie był tylko niższy poziom stresu czy odpowiednia jakość snu, ale również lepsza opieka zdrowotna wynikająca z wzajemnej troski partnerów o siebie. Pod względem biologicznym więc miłość wydłuża i poprawia nam życie.

We dwójkę raźniej

Idąc na randkę, nie myślimy jednak o poprawie swojego zdrowia czy – w dalszej perspektywie – o przedłużeniu życia. Ba, pierwszemu spotkaniu z nowopoznaną osobą towarzyszą często przyspieszone bicie serca i stres, a nierzadko intensywne myślenie o nadchodzącej schadzce okupujemy nieprzespaną nocą. O ile więc korzyści stricte biologiczne z bycia w związku należy potraktować jak lokatę na przyszłość, o tyle w sferze psychicznej budowanie bliskich relacji przypomina już inwestycję z szybką stopą zwrotu. Gdy się zakochujemy, nasz organizm zaczyna błyskawicznie produkować zwiększoną ilość dopaminy, która odpowiada za motywację i chęć do działania. Od razu więc czujemy się lepiej i funkcjonujemy na zwiększonych obrotach. Oczywiście takiego euforycznego stanu nie da się utrzymać w nieskończoność, ale nawet wówczas, gdy początkową ekscytację w związku zastępuje uczuciowa stabilizacja, benefitów dla naszego dobrostanu wcale nie ubywa, a wręcz przeciwnie.

W badaniu przeprowadzonym przez Menelaosa Apostolou respondenci odpowiadali na pytania o konkretne korzyści wynikające z długotrwałego utrzymywania romantycznych relacji. Wśród najczęściej powtarzanych odpowiedzi z kategorii „wsparcie” były: pomoc w trudnych chwilach (57% wskazań), wsparcie psychologiczne (56%), możliwość dzielenia z drugą osobą myśli, doświadczeń i zmartwień (54%) czy wsparcie w realizacji celów (46%). W bloku zatytułowanym „akceptacja społeczna” badani wskazywali mniejszą presję na posiadanie związku (74%), oszczędność czasu i pieniędzy na szukanie partnera (66%) czy większą akceptację społeczeństwa (64%). Ponadto ponad 60% badanych twierdziło, że ma z kim wychodzić, przeszło 50% ma z kim podróżować, a powyżej 40% ankietowanych zaznaczało, że ma poczucie bycia komuś potrzebnym i bycia dla kogoś ważnym. Uczestnicy badania wymieniali też bardziej wymierne i przyziemne korzyści, jak możliwość dzielenia z kimś wydatków (89%) i wsparcie ekonomiczne (76%).

Samotność jak (ponad) pół paczki fajek

Czy współdzielenie życia z drugą osobą oznacza zatem same plusy? Oczywiście nie. W przeciwnym razie nie dochodziłoby do rozstań i rozwodów, nie doświadczalibyśmy także związków przelotnych, nieudanych czy wręcz toksycznych. Bycie razem niewątpliwie przynosi mnóstwo korzyści, ale pod warunkiem, że znajdziemy odpowiedniego partnera, który faktycznie poprawi jakość naszego życia i nada mu nowy cel. Na ogół – poprzez miłość od pierwszego wejrzenia lub metodą prób i błędów – udaje nam się takie związki tworzyć. Badanie Ipsos przeprowadzone w 32 krajach pokazuje, że 84% par jest zadowolonych ze swojej relacji, choć już nieco mniej, bo 75% badanych przyznało, że czuje się kochanymi. Polska znalazła się nieco poniżej średniej – wspomniane wskaźniki wynosiły odpowiednio: 79% i 69%. Co więc dzieje się u tych 16% osób w skali światowej i 21% na polskim podwórku? Zasadniczo nic. Tkwią w związkach, które albo niewiele im dają, albo obarczone są jedynie dużymi kosztami emocjonalnymi i psychicznymi. Aby wydostać się z takich relacji, część z nas świadomie wybiera samotność. I choć słuszne, to jednak jest to tylko doraźne rozwiązanie, bo bycie samemu w dłuższej perspektywie wyraźnie nam nie służy, co potwierdzają obserwacje naukowców zajmujących się zarówno biologią, jak i psychologią.

Chroniczna samotność osłabia działanie układu odpornościowego, czego skutkiem jest podatność na liczne choroby. W szczególności serca i krążenia, gdyż wzrasta wówczas poziom kortyzolu. Ten mechanizm widać w badaniach doktora Łukasza Okruszka z Instytutu Psychologii PAN, który w warunkach laboratoryjnych wywoływał „sztuczną samotność”. Uczestnicy eksperymentu najpierw musieli wypełnić kwestionariusz dotyczący ich cech osobowości. Następnie niektórym badanym, rzekomo na podstawie ich odpowiedzi, sugerowano, że w przyszłości mogą być oni samotni. W końcowej fazie doświadczenia uczestnicy przechodzili jeszcze badania EKG i aktywności mózgu. 

U osób, którym „przewidziano” samotność, zaobserwowano zmienny rytm serca i zwiększone działanie układu współczulnego, który wprowadza nasz organizm w stan podwyższonej gotowości do obrony. Jednocześnie zauważono obniżoną pracę układu przywspółczulnego, który w normalnych okolicznościach pozwala organizmowi odpocząć. Wieść o samotności wywołała więc w badanych stres, niepokój i uczucie zmęczenia. We wspomnianym już badaniu Julianne Holt-Lunstad sprawdzano wpływ samotności na ryzyko przedwczesnej śmierci. Okazało się, że u osób samotnych było ono o 26-32% większe niż u osób w stałych związkach, a sam efekt samotności dla naszego zdrowia porównano do wypalania 15 papierosów dziennie. Co ciekawe, naukowo udowodniono, że samotność bardziej szkodzi mężczyznom niż kobietom. Tym bardziej, im jesteśmy starsi.

A skąd w ogóle bierze się samotność? Nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, podobnie jak nie ma jednej postaci samotności. Na różnych etapach życia odczuwamy ją inaczej. Samotni nastolatkowie czują się głównie nieakceptowani, wyobcowani i nierozumiani. Samotni dorośli mogą uznawać siebie za nieatrakcyjnych, nieinteresujących i niewystarczających. Samotni staruszkowie natomiast widzą siebie jako ludzi zapomnianych, niepotrzebnych, niewidocznych dla otoczenia. Samotność ponadto nie oznacza jedynie braku partnera bądź partnerki. Samotnie czuć się możemy nawet w związku, a także w tłumie, w pracy, wśród znajomych. W tym szerszym społecznie kontekście samotność przybiera bardziej formę osamotnienia lub izolacji, aczkolwiek w tym drugim pojęciu kryje się pewien pierwiastek sprawczości, sugerujący, że wybieramy ją świadomie.

Samotność samotności nierówna

Czy równie świadomie możemy wybierać samotność i – co więcej – czerpać z niej korzyści? Okazuje się, że tak, ale należy tutaj dokonać już wyraźnego rozgraniczenia pomiędzy samotnością właśnie a osamotnieniem. W języku angielskim funkcjonują dwa słowa, które można tłumaczyć jako samotność. Ich sens jednak znacząco się od siebie różni. Loneliness chyba najbliżej znaczeniowo plasuje się obok polskiego osamotnienia. Opisuje stan, którego nie chcemy i w którym nie czujemy się komfortowo. Może on wynikać zarówno z braku bliskiej osoby, jak i z poczucia osamotnienia w większej grupie. Loneliness kojarzy się z emocjonalnym bólem, poczuciem opuszczenia i tęsknotą za relacjami. To samotność, na którą jesteśmy skazani. Solitude natomiast ma bardziej optymistyczne zabarwienie, bo oznacza stan bycia samemu, który zazwyczaj jest dobrowolny i świadomy. Posiada pozytywny albo - w najgorszym razie – neutralny wydźwięk. Solitude można byłoby przetłumaczyć jako czas dla siebie lub samotność intencjonalną, w której czerpiemy radość z własnego towarzystwa i realizujemy się na różnych polach. 

O ile loneliness trudno przypisać korzyści, o tyle solitude może już nam przynieść sporo dobrego. Warto jednak przy drugim z tych pojęć postawić gwiazdkę i opatrzeć ją dopiskiem „nie przekraczać zalecanej dawki”. Ile powinna ona wynosić? To zależy głównie od indywidualnych preferencji i wartości, ale pamiętajmy, że chroniczna samotność działa na naszą niekorzyść. Samotność z wyboru tymczasem pozwala nam rozwijać się we własnym tempie, hartuje samodzielność i niezależność, oszczędza czas i energię, daje przestrzeń do rozwijania pasji i zainteresowań, pobudza kreatywność i myślenie, rozwija życiową odporność i pomaga spełniać się zawodowo. Nie będąc w związku, więcej czasu poświęcamy swoim potrzebom, bardziej doceniamy przyjaźń i dążymy do poprawiania jej jakości, poznajemy więcej ludzi i zyskujemy czas na znalezienie partnera bądź partnerki bez narzucanej przez siebie samego/samą presji.

Trudno jednak dążyć do samorealizacji, zarówno w sferze prywatnej, a zwłaszcza zawodowej, jeśli samotność równoznaczna będzie z izolacją, czyli świadomym odcinaniem się od jakichkolwiek więzi, nie tylko romantycznych. Całkowite zamykanie się na ludzi i na interakcje z nimi może sprawić, że będziemy jak ten prehistoryczny człowiek, samotnie przesiadujący w swojej jaskini i oddzielony od stada. Przy odrobinie szczęścia i zaradności być może uda mu się przetrwać w tym niestabilnym świecie, ale – przynajmniej z ewolucyjnego punktu widzenia – będzie to egzystencja pozbawiona większego sensu i przede wszystkim celu.

Samotnie i razem – czy tak się da?

Większości z nas trudno na pierwszy rzut oka dostrzec pozytywy samotności, ponieważ jest to słowo mające na ogół negatywny wydźwięk i niekojarzące się z czymś budującym, inspirującym i pożytecznym. „Samotność w związku” brzmi jeszcze gorzej, ale – jak się okazuje – samotność incydentalna albo mikro-samotność nawet w związku może być równie cenna, co spędzanie czasu we dwoje. W badaniu „The Rest Test” BBC przeprowadzonym na grupie kilkunastu tysięcy osób pytano uczestników o to, kiedy najlepiej odpoczywają. Wśród najczęściej powtarzanych odpowiedzi było: czytanie, sen lub drzemka, samotny kontakt z naturą albo po prostu bycie sam na sam ze sobą. Aktywności wymagające pewnego rodzaju interakcji znalazły się natomiast na końcu listy. Spędzanie czasu z rodziną lub przyjaciółmi uplasowało się niżej od spędzania czasu ze zwierzętami. Rozmowa z drugą osobą, wyjścia towarzyskie i imprezy oraz seks były w dziesiątce najrzadziej udzielanych odpowiedzi.

Czy zatem faktycznie jesteśmy zwierzętami społecznymi? Niezmiennie tak, ale jak pokazuje choćby powyższe badanie, w którym brały udział zarówno osoby samotne, jak i będące z kimś w bliskich relacjach, pewnej dawki samotności w naszym życiu zwyczajnie potrzebujemy. Również w związku. Oczywiście dla zachowania odpowiedniej równowagi zdrową praktyką byłoby ustalenie granic tej mikro-samotności, a może nie być to łatwym zadaniem w sytuacji, gdy decydujemy się związać z osobą przejawiającą spore skłonności do bycia ze sobą sam na sam. Z czego one wynikają? Niektóre współczesne badania sugerują, że stopień odczuwania samotności mamy zapisany w DNA. Dlatego część ludzi do funkcjonowania nie potrzebuje zbyt wielu osób wokół, a część nawet w dużej grupie czuje się samotnie. Niejako potwierdzeniem tych obserwacji były badania Johna M. Oldhama i Lois B. Morris, którzy wśród 16 wyróżnionych przez siebie typów osobowości umieścili typ samotniczy. Taka osoba nie potrzebuje obecności innych do utrzymywania swojego samopoczucia, bo, paradoksalnie, nigdy nie czuje się samotna. I choć typ samotniczy stroni od ludzi, to tworzy zarazem intymne i trwałe więzi. Samotnik nie musi być więc samotny, ale jeśli wchodzi w romantyczną relację, to raczej na własnych zasadach. Jak się więc okazuje, samotność i bycie z kimś nie zawsze się wykluczają. 

Nie zawsze razem i nigdy osobno

Zastanawiając się nad postawionym w tytule artykułu pytaniem, jako wielki entuzjasta nie tylko kina, ale też mikro-samotności, przyszło mi do głowy mnóstwo filmów traktujących zarówno o partnerstwie i miłości, jak i o samotności. Pisząc o loneliness miałem przed oczami samotnego i desperacko zakochanego w wytworze sztucznej inteligencji Joaquina Phoenixa z filmu „Ona”. Nawiązując do solitude widziałem szczęśliwą Julię Roberts z „Jedz, módl się, kochaj”, która rozpoczynając samotny etap życia, odkryła jego prawdziwą wartość. Najczęściej jednak przed oczami migały kadry z dwóch produkcji, które na pozór wcale o samotności nie opowiadają.

Pierwszą z nich jest Wszystko za życie. W filmie Seana Penna poznajemy opartą na faktach historię młodego mężczyzny, który decyduje się zerwać z dotychczasowym życiem i wyrusza w samotną podróż po Stanach Zjednoczonych. I choć na swojej drodze spotyka wielu ludzi i nie unika interakcji z nimi, to największą radość odnajduje w odosobnieniu i kontakcie z naturą. Jego historia nie kończy się jednak dobrze, bo w kluczowym momencie brakuje u jego boku właśnie tej drugiej osoby. To pokazuje, jak łatwo nieraz samotność pomylić z nieskrępowaną wolnością i niezależnością za wszelką cenę.

Drugim filmem jest Perfect Days Wima Wendersa. Bohaterem opowieści jest sprzątacz publicznych toalet (notabene niezwykle oryginalnych i wręcz fantazyjnych) w Tokio. Mężczyzna wiedzie proste i samotne życie, poświęcając się, oprócz pracy, lekturze książek, słuchaniu kaset magnetofonowych i kontemplacji miejskiej natury. Film, po części słusznie, odbierano jako afirmację codzienności i próbę dostrzegania piękna nawet w zwykłych czynnościach. Początkowo również podzielałem tę opinię, ale kilka scen i zachowań głównego bohatera subtelnie zwróciło moją uwagę na inną kwestię: choćbyśmy nie wiadomo jak dobrze oswoili samotność, poczuli się z nią zżyci oraz przyjmowali jej różne oblicza, to nigdy w pełni jej nie zaakceptujemy. Nie oznacza to, że zawsze powinniśmy być razem, ale chyba też nigdy całkowicie osobno. Bo choćbym napisał najlepszy artykuł i byłbym z niego nad wyraz dumny, to nie poczuję pełnej satysfakcji, póki nie przeczytasz go na przykład Ty.

Informacje o autorze

Tomasz Zacharczuk

Tomasz Zacharczuk

Specjalista do spraw kreacji treści Lyra Polska. Absolwent dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Ponad 10-letnie doświadczenie w pracy dziennikarza radiowego i internetowego wykorzystuje do rozmów ze specjalistami oraz prezentowania zagadnień i korzyści programu EAP Lyra. Skondensowana wiedza, interesująca forma i klarowny przekaz to podstawa komunikacji pomiędzy firmą a klientem. Sprawna interakcja natomiast umożliwia lepsze rozumienie potrzeb i wymagań obu stron. Tylko oparta na zaufaniu i transparentności współpraca pozwala budować trwałe i pozytywne relacje. Nie tylko w biznesie, ale przede wszystkim w życiu.